Michał Biernacki

Z FraczakWiki
Skocz do: nawigacji, wyszukiwania

Dr med. Michał Biernacki ur. 1878 r. – um. 1957 r.

Nulla dies sine linea 4 XI 54

W stulecie urodzin Ojca przepisała na pamiątkę wnukowi Janina.

11.09.54

Curriculum vitae

Orginał tekstu jest tutaj.

Urodziłem się ...

Urodziłem się w Nowym Dworze pod Warszawą. Ojciec mój Władysław Biernacki był wówczas naczelnikiem poczty. Pochodził z rodziny szlacheckiej herbu Poraj, osiadłej od wieków w ziemi sieradzkiej i kaliskiej, dość znanej i średnio zamożnej, mającej wśród swoich antenatów dwóch senatorów. Pradziad służył w armii napoleońskiej w stopniu kaprala i był bardzo wysokiego wzrostu, gdyż według rodzinnej tradycji nazywano go w pułku „wielkim kapralem”.

Dziadek Mateusz urodził się w majątku Ogrody pod Kaliszem, służył w wojsku, brał udział w rewolucji 1830 r. i był ciężko ranny pod Ostrołęką. Po przegranej wojnie z armią generała Dwernickiego przekroczył austryjacką granicę i był osadzony w fortecy Kalkchesn [nieczytelne], gdzie przesiedział prawie dwa lata. Po amnestii wydanej przez cesarza Mikołaja dla regularnych wojskowych armii polskiej wrócił do Królestwa Kongresowego, osiedlił się w Warszawie i pracował jako archiwista w Kancelarii Akt Dawnych. Umarł dość młodo zostawiając dwóch synów w wieku szkolnym.

Ponieważ babka moja Marianna z Jarnickich została w bardzo ograniczonych warunkach materialnych, przeprowadziła się do małego mieszkania w domu Sznajderów, a chłopców brat jej kanonik sieradzki wziął na swój koszt i umieścił w progimnazjum w Sieradzu. Młodszy Władysław uczył się celująco i zaraz po ukończeniu szkoły wziął udział w powstaniu 1863 r. Walczył w partii de la Croix Krzyżanowskiego. Pod Sędziołowicami pod Łochowem [nieczytelne] został ranny i wraz z rannym kolegą gomnazjalnym Kacprem Wernerem ukrył się na plebanii w Burzeninie, skąd obydwaj chłopcy w bardzo dowcipny sposób zostali przewiezieni do Warszawy w wozie naładowanym warzywami – gdzie chcąc uniknąć obowiązującej branki do wojska, od której wolni byli tylko urzędnicy, przez protekcję znajomego dziadków dostali się na pocztę i w tym urzędzie pracowali już do końca życia. Kacper Werner jako naczelnik poczty w Rybiennikach, a ojciec mój w Nowym Dworze, a potem w Żyrardowie. W czasie kilkuletniego pobytu w Warszawie ojciec dorabiał przepisywaniem spraw u mecenasa Grabowskiego i chodził jako wolny słuchacz do Szkoły Głównej.

Ożenił się mój ojciec w czasie pobytu swego w Radzyminie z Franciszką Kowalewską herbu Dołęga, córką ówczesnego podsędka i właściciela maleńkiego folwarku w Żelechowie. Dzięki pomocy swego wuja lekarza Zenona Pileckiego matka moja ukończyła Instytut Maryjny w Warszawie. Dzięki dobrej znajomości języków: rosyjskiego, francuskiego i niemieckiego, matka znacznie pomagała ojcu lekcjami, gdyż inaczej pobyt mój na stancji, a moich sióstr na pensji prywatnej w Warszawie u pani Tałużyńskiej [?] przy niewielkich poborach ojca byłby niemożliwy. Do szkół przygotowali mnie oboje rodzice. Ponieważ ojciec musiał być w biurze o godzinie ósmej, to i ja jako mały chłopiec wstawałem o szóstej. Póki jeszcze nie zacząłem przygotowywać się do egzaminów do pierwszej klasy – to rano przychodził do nas tzw. dziadek kościelny, Piotr, siwy z dużemi wąsami, żeby mnie zaprowadzić do kościoła do służenia księdzu przy Mszy świętej. Ministrantury wyuczył mnie ojciec. Piotr – po przyjściu do nas – zawsze wyjmował tabakierę. Sam zażywał i dawał mnie, żebym się wykichał, bo to pomaga na dobrą panięć! Później, jak zacząłem się przygotowywać do szkół, ojciec mój rano czyścił sobie ubranie i buciki (twierdził, że żadna służąca tego porządnie zrobić nie potrafi) i zaczynała się tabliczka mnożenia, przeczytanie kawałka z wypisów rosyjskich i wydanie jakiegoś wiersza na pamięć. Po śniadaniu dalsze lekcje miałem z Mamusią. Potem z mamą spacer przez łąkę do Narwi albo do prześlicznego dębowego lasu, odległego o niespełna wiorstę – a potem już do zabawy ze Stefanem Chmielewskim, synem listonosza, i z Dudkiem Grynbergiem, niedaleko od nas mieszkającym, lub przyglądanie się na mustrę żołnierzy na polach przyległych do naszego domu.

Po zdaniu egzaminu do pierwszej klasy umieścili mnie rodzice na stancji. Rodzice dali mi stancję możliwie dobrą u wdowy po lekarzu wojskowym (Chołodowskaja), która umiała tylko rosyjską mowę, była jednak Polką i katoliczką wierzącą, a przy tem pochodzącą z zacnej rodziny Rosińskich hr. Rolle (Role). Na tej stancji przebyłem cztery lata. Było nas chłopców zwykle 10 do 15. Troszkę za skromnie nas żywiono, ale temu zaradziły przesyłki rodziców. Trzymano nas w ryzach. Pani dbała o to, żeby lekcje były odrobione, zeszyty niepoplamione, pacierz rano i wieczorem odmówiony głośno i na klęczkach i żeby w pokoju było czysto. Nieraz jakeśmy już się zabierali do spania albo dokazywali wieczorem, sprawdzała zeszyty, wysłuchiwała zadanych lekcji nie wyłączając łaciny i greki trzecio- i czwartoklasistów. Jak nie umieliśmy, to nieraz przesiedziała w naszych pokojach do dwunastej lub pierwszej godziny, aż lekcje były przygotowane choćby dostatecznie. Dzienniki co sobotę były sprawdzane i każdy dostawał tyle łap, ile miał dwójek. Mnie to się zdarzało bardzo rzadko, ale niektórzy (szczególnie dwóch leniuchów) miewało w soboty popuchnięte łapy. Dokazywaliśmy też tylko w sobotę wieczorem, gdyż po egzekucji pani wychodziła do teatru lub gdzieś z wizytą, a myśmy mieli swobodę. Bojąc się, aby nie przyszła za wcześnie, bo gdy zastała już za wielki nieład, to każdy musiał uklęknąć przed swoim łóżkiem, zdjąć bluzę i dostawał po parę porządnych dyscyplin przez placy. Uczyliśmy się też wszyscy prawie dobrze, wielu z nas było nawet prymusami i mieliśmy w szkole opinię grzecznych chłopców.

Po skończeniu przeze mnie szkoły pani Ch. Zwinęła stancję i niedługo potem umarła. Ja dostałem się do IV Gimnazjum na rogu placu św. Aleksandra i Alei Ujazdowskich. Matka moja w ofiarowaniu pacierza zawsze się modliła i nam dzieciom modlić się kazała o miłość Boga i przyjaźń ludzką i o obronę od złych przyjaciół – i póki Matka nasza żyła, Bóg wysłuchiwał tej modlitwy.

W IV Gimnazjum dostałem się do klasy wyjątkowo zdolnych i wartościowych kolegów. Ogniskiem, które skupiało i przyciągało do siebie innych kolegów klasowych, a później cały zespół kółka samokształcenia w całym Gimnazjum, był Julek Kowalczyk, syn docenta astronomii i kustosza obserwatorium astronomicznego profesora Jana Kowalczyka. Państwo Kowalczykowie mieszkali w obserwatorium astronomicznym w prawym skrzydle na dole. W czasie, kiedy zaprzyjaźniłem się z Julkiem K., rodzina profesora Kowalczyka składała się z profesora – człowieka starszego, niewielkiego wzrostu, miłej, skromnej powierzchowności – i trzech córek, z których starsza była już dorosła, młodsza Jadwiga w siódmej klasie, a Julia, rówieśniczka Julka z bliźniaków, w klasie piątej. W tej kochanej rodzinie astronoma tryb życia szedł z taką dokładnością, jak wielki zegar wprawiony w okno z prawej strony od głównego wejścia obserwatorium, pod który przychodzili starsi panowie i panie z Warszawy regulować swoje zegarki. Profesor zawsze przed ósmą chodził na Mszę św. Do kościoła św. Aleksandra, po powrocie zjadał śniadanie, godzinę lub dwie pospacerował po ogrodzie botanicznym, sprawdzał stan i rozwój roślin, a od dziesiątej do obiadu pisał, sprawdzał otrzymane kolumny cyfr; a pani zajmowała się kuchnią i porządkami. Obiad podawano przed trzecią, poczem p. profesor rozbierał się i kładł do łóżka, gdzie spał do siódmej wieczór. Po siódmej była kolacja składająca się z herbaty, mleka, bułek lub chleba z masłem (profesor chętnie jadał chleb razowy), trochę pogawędził z żoną i dziećmi i szedł na górę do obserwatorium, gdzie pracował do pierwszej, drugiej w nocy.

W godzinach popołudniowych, między piątą a siódmą, pełno było młodzieży. Do panien przychodziły koleżanki, a Julek był zawsze w otoczeniu kolegów, nie tylko z naszego gimnazjum, ale i z V, i z III. Julek bardzo dużo czytał, znał doskonale literaturę polską, ale i obcą. Zachwycał się Słowackim, z którego potrafił cytować nieraz całe strony. Rozprawy i spory na tematy literackie stale zajmowały nasze umysły. Rozchodziliśmy się zazwyczaj dość późno, żeby w domu wykończyć zadane lekcje. Do stale, niemal codziennie odwiedzających Julka Kowalczyka kolegów należał Tadeusz Korniłowicz, syn znanego psychiatry, Wacław Wróblewski, syn dyrektora szkoły średniej prywatnej, dwu braci Grabowskich, Mieczysław Oksner z V Gimnazjum i ja. Dość często bywał Adam Woroniecki, Ignacy Fonberg, bracia Konopczyńscy. Braliśmy zbiorowe lekcje od profesora Morbuoja [?] [nieczytelne] socjologii. Z „Kapitałem” Marksa zapoznałem się w siódmej klasie, ale miałem tylko wydanie niemieckie, więc czytałem powoli i wnet zaniechałem, a czytałem [nieczytelne].

Oprócz kol. Grabowskiego i Stefana Wolfa nie byliśmy entuzjastami dyktatury proletariatu. Wprawdzie żaden z nas daje się nie miał bezpośredniego kontaktu z robotnikami. Uczyliśmy w kółkach młodzieży rzemieślniczej polskiego, historii, geografii Polski, ale polityką nie zajmowaliśmy się. Tak trwało do otrzymania matur.

Po odsłużeniu wojska...

Po odsłużeniu wojska część wyjechała na studia do Berlina: Woroniecki, Oksner, część do Paryża, Wolf do Londynu, część do Uniwersytetu Warszawskiego. Ja miałem zamiar zapisać się na wydział historii filozofii, ale przekonany przez najbliższe otoczenie, że nie mając własnych funduszów, po skończeniu tego wydziału trudno mi będzie cokolwiek zarobić, gdyż w kraju posady nie otrzymam, a do Rosji nie miałem chęci wyjeżdżać. Zapisałem się na wydział medyczny. W Uniwersytecie znalazłem się wśród kolegów mało mi znanych, gdyż z maturzystów IV Gimnazjum (skończyło nas tylko trzynastu) na medycynę nikt nie poszedł. Dopiero w następnym po mnie roku przyszło dwóch: Łukasiewicz i Jasiński, dwóch poszło na prawo, a reszta na Politechnikę, jeden na przyrodę, a reszta powyjeżdżała do Wiednia, Berlina, Paryża.

Zabrałem się do swoich studiów bez wielkiego zapału i trafiłem do tego na bardzo burzliwy rok, rok rozłamu między młodzieżą uniwersytecką – na starą Bratnią Pomoc i na bardziej postępową, skłaniającą się do socjalizmu Spójnię. Ja zapisałem się do Bratniej Pomocy, w której był wtenczas jednym z głównych działaczy starszy o trzy lata mój kolega z IV Gimnazjum, też medyk, Stefan Dąbrowski. Do pracy zabrałem się bez wielkiego zapału, zaangażowałem się natomiast w spory między obydwoma odłamami młodzieży i na domiar złego zaczął mi się szybko pogarszać wzrok, a nie czując się dostatecznie przygotowanym – nie przystąpiłem do egzaminów. Od początku studiów mieszkałem z kolegą z IV roku, starszym ode mnie studentem prawa, cichym, prostolinijnym i mało towarzyskim kolegą. Obydwaj mając niezbyt bogatą pomoc z domu, dawaliśmy korepetycje. Czułem, że zostanie się moje na drugi rok bardzo zmartwiło rodziców, więc z nowym szkolnym rokiem zabrałem się do pracy, zmniejszając moje i tak dość luźne kontakty z kolegami.

Studia sprawiły mi dość duże trudności z powodu niezbyt dobrej pamięci i niezbyt wielkiego zainteresowania wykładanymi przedmiotami – i wstrętu do ćwiczeń w prosektorium. Z trudnością zdałem egzaminy z I na II i z II na III rok. Tem bardziej szło mi to trudno, bo jakoś nie potrafiłem się zżyć z żadnym kolegą kursowym. Owszem, czułem sympatię do paru kolegów prawników i przyrodników. Mieszkałem z kolegą prawnikiem o rok ode mnie starszym, który skończył to co i ja gimnazjum. Dopiero na trzecim kursie zainteresowały mnie niektóre wykłady medyczne, zwłaszcza profesora Uszyńskiego. I zacząłem porządnie i systematycznie pracować w pracowni patologicznej. Praca w klinikach pociągała mnie mocno, tak że trzeci i czwarty kurs przebyłem szczęśliwie i zdałem z pochwałą. Żeby nie tracić wprawy we francuskim języku historię chorób pisałem przeważnie po francusku i posiłkowałem się w miarę możności francuskiemi podręcznikami, nie tracąc nadzie, że pojadę do Paryża, mając nadzieję, że otrzymam stypendium z sumy zapisanej na uniwersytet przez wuja mej matki dr. Pileckiego.

Poza udziałem w manifestacjach patryjotycznych 3 Maja byłem aresztowany, ale po niedługim pobycie na Pawiaku wypuszczony przed samemi egzaminami na 5 kurs. Zdałem dość pomyślnie. Dzięki poparciu dr. Popiela dostałem posadę korepetytora w przytułku dla położnych na ul. Dobrej. Zajęcia tam, a jeszcze bardziej flirty, znów zaczęły przeszkadzać w przygotowaniu do ostatecznych egzaminów, tak że nie poszedłem na ostateczny egzamin z chorób uraz. I musiałem jeszcze raz go zdawać w lutym. Jeszcze przed zdaniem tego egzaminu otrzymałem płatną posadę lekarza internisty w Szpitalu Św. Rocha, co pozwoliło mi rzucić wszystkie korepetycje, a właściwie lekcje w kompletach dzieci przygotowujących się do szkół (ostatnie w domu krytyka prof. Sygietyńskiego, gdzie niedawno zmarły założyciel chóru Mazowsze i kilku jego rówieśników i rówieśniczek było moimi uczniami).

Przez te cztery lata kontakty moje z kolegami z IV Gimnazjum znacznie się zmniejszyły. Zaprzyjaźniłem się z kilkoma kolegami kursowemi, z kol. P[nieczytelne], J[nieczytelne], Mogilnickim, M[nieczytelne], a najbardziej z Wacławem Stefańskim i dzięki niemu zacząłem często bywać w domu p. Statlerów, w niezwykle sympatycznym i inteligentnym domu.

W owym czasie Julek Kowalczyk w Berlinie rozchorował się na dobre na gruźlicę i po kilkuletniej kuracji w Zakopanem i Otwocku umarł. Umarła jeszcze przed nim siostra jego Julia, a niedługo po nim najmłodszy brat Władysław i ojciec profesor. Siostra jego Jadwiga wraz zaprzyjaźnioną ze mną Jadwigą, córką wziętego lekarza z Żyrardowa, założyły znaną później pensję żeńską na ul. Wiejskiej nr 5 w Warszawie.

Oczywiście prywatnej praktyki wówczas w Warszawie trudno mi było w niedługim czasie spodziewać się. Myśląc więc o wyjeździe na [nieczytelne] po zajęciach w Szpitalu Św. Rocha zacząłem chodzić do szpitala dziecięcego na Tamkę, a potem do lecznicy dla dzieci dr Le.... W tym czasie też poznałem obecną moją żonę Julię Stefańską i zacząłem się o nią starać. W końcu lata 1908 przyjechał do Warszawy młody, bardzo zdolny specjalista chorób dziecięcych, żeby zaangażować lekarzy do już pobudowanego i urządzonego szpitala dziecięcego w Łodzi, w czem zaangażowanie młodych lekarzy na posady lekarzy asystentów. Moi koledzy kursowi, dr Mogilnicki, dr Jasiński, pracowali kuż w tym szpitalu. Chcąc nauczyć się pediatrii z płaczem niemal wyjechałem z Warszawy na posadę i cała ta sprawa wyszła mi tylko niestety na zło. Wprawdzie dużo się nauczyłem, ale cały czas pobytu czułem się nieszczęśliwy. Tęskniłem bardzo do Warszawy, warszawskich przyjaciół i znajomych, do bliskiej i łatwej komunikacji z rodziną w Żyrardowie. W Łodzi poza szpitalem nikogo nie znałem, wydawała mi się Łódź po Warszawie wstrętna i zupełnie obca. Wszędzie słyszało się język niemiecki lub żargon, cała atmosfera nasycona zwadami i nienawiścią między robotnikami i urzędnikami oraz całą wyższą hierarchią fabryczną. Poza tem, na dobitkę tego, uwikłałem się niepotrzebnie w niemożliwą w moim ówczesnym położeniu miłość. A na domiar złego, a może i na szczęście, zaraziłem się od chorego kolegi tyfusem brzusznym i ciężko się rozchorowałem, a przecież przed paru miesiącami (przed moją chorobą) umarła na tyfus moja matka, błagała na wszystko, by mnie przeniesiono do Żyrardowa. W czasie przewożenia myślałem, że mi pęknie głowa, ale szczęśliwie dojechałem już jako rekonwalescent. W domu w Żyrardowie zdjęcie Władysław i Michał Biernaccy w Żyrardowie poprawiłem się zupełnie i postanowiłem do Łodzi już nie wracać. Ponieważ o powrocoe do Warszawy bez stałej posady nie mogło być mowy, zacząłem zatem dowiadywać się o wakujących posadach przy szpitalach na prowincji i zdecydowałem się na Brzeziny pod Łodzią (niewielkie powiatowe miasteczko). Przygotowanie na prowincjol\nalną praktykę lekarza omnibusa miałem stosunkowo dobre: cztery lata w Warszawie oprócz gruntownej znajomości interny zdobytej w Szpitalu Dzieciątka Jezus na oddziale dr. Chełmońskiego i w Szpitalu Św. Rocha u dr. Porońskiego i dr. Sokołowskiego dobrej znajomości chirurgii przynajmniej małej. U dr. Gabrysiewicza i jego asystenta dr. Kopczyńskiego akuszerii i ginekologii w przytułku dla położnych dr. Hinczo i dr. Rylki. Zapoznałem się z chorobami oczu u dr Krensztyk [nieczytelne], a z gardłem i uszami [nieczytelne], nareszcie dobrej znajomości chorób dziecicych u Anny Marii w Łodzi pod kierunkiem późniejszego profesora i rektora Uniwersytetu Warszawskiego Brudzińskiego oraz jego asystenta Lwowczyka i dr. Jasińskiego.

Od razu zdobyłem całkowite zaufanie ludności miasteczka i okolicy. Te trzy lata zaraz po ożenieniu się, przeżyte w Brzezinach, były najprzyjemniejszymi i najkorzystniejszymi latami w całym moim długim życiu. Niepotrzebnie za namową kol. Tadeusza Mejera i jeszcze bardziej nowego gubernatora Piotrowskiego, którego żonę leczyłem w czasie mego pobytu w Warszawie, przeniosłem się do Tomaszowa Mazowieckiego na posadę lekarza miejskiego. Tu spotkała mnie przykra niespodzianka, gdyż prawie pół roku nie miałem pacjentów. Dopiero przez szczęśliwy zbieg okoliczności moja sytuacja się poprawiła. Właścicielka dużego sklepu, bardzo sużo lubiąca mówić, a mająca przystojną i jeszcze bardziej wymowną córkę, sama chora na serce była na poradzie u dr. Parśnickiego w Warszawie. Dr Parśnicki powiedział jej: teraz macie w swoim mieście bardzo zdolnego i wykształconego lekarza, doskonale znającego się na chorobach serca. Niech się pani uda do niego, a w razie jak on znajdzie coś niepokojącego w pani sercu, to na pewno sam skieruje panią do mnie. I od tego czasu praktyka moja w Tomaszowie i okolicy zaczęła się w szybkim tempie zwiększać, tak że po roku zostałem najbardziej wziętym lekarzem w mieście i okolicy.

Wybuch wojny 1914 ...

Wybuch wojny 1914 r. zmienił ten rozmach. Z konieczności objąłem stanowisko lekarza szpitala zakaźnego. Na szpital ten zajęta była spora kamieniczka za szpitalem miejskim i 16 pięknych baraków, każdy po 2 łóżka. Generał ober...... frontu generał dr Adrian mnie wyznaczył głównym lekarzem szpitala z obowiązkiem pracy od 8 do 13 i od 15 do 18, i od 20 do 22. Oczywiście na praktykę nie było czasu, a jeszcze mniej sił. Do pomocy wyznaczono mi jednego starego wiekiem miejskiego lekarza, który niedługo bardzo zaraził się tyfusem plamistym i umarł, i jednego studenta medycyny, dwóch felczerów, dwie niemieckie siostry z polską narodowością, ale nieumiejące mówić po polsku, bardzo zresztą dzielne i miłe. No i dobraliśmy sobie spośród młodzieży niższy personel, który z czasem wciągnął się do pracy i był nam wielką pomocą.

Odżywianie personelu było obfite, posilne, smaczne i dość kosztowne. Toteż delegacja komitetu miejskiego do Oberkomen delegację, żeby zmniejszyli wydatki na wyżywienie. Na to Oberkom [nieczytelne] z tupetem odpowiedział, że ktokolwiek z panów z delegacji zgadza się pielęgnować chorych na tyfus, to dostanie takie samo wyżywienie.

Czystość w barakach była wzorowa. Dwa razy dzienie ściany i podłogi myto gorącą wodą z mydłem i skrapiano lyzolem. Toteż spośród chorych zmarło na tyfus plamisty kilkanaście osób w pierwszych trzech miesiącach. Potem już wypadków zarażeń nie było, tym bardziej, że na nową obsługę przyjmowaliśmy osoby, które już w naszym szpitalu przebyły tyfus plamisty.

Gażę otrzymałem kapitańską. Tak pracowałem do wyjścia Niemców z Tomaszowa. Przez powierzony mi szpital przewinęło się 3 800 chorych. Śmiertelność w pierwszych miesiącach była duża, w poważniejszych 10%, nawet 8%. Najwięcej trudności było z izolacją rodzin chotych i odwszaniem mieszkań. Z początku, kiedy zaczęło umierać dużo wojskowych niemieckich, stosowano drakońskie środki. Mianowicie palono bardzo zawszone, drewniane domki. Potem jeździły po mieście wozy dezynfekcyjnem gdzie w kotle dezynfekowano bieliznę i ubrania. Dezynfekator, do dziś żyjący staruszek, nazywany był przez ludność Lucyperem..

Udało mi się nie przenieść wszy do domu i dzięki Opatrzności Boskiej nie zachorowałem i nikt też z rodziny. Natomiast zachorowałem już właściwie po wygaśnięciu epidemii w mieście i bliższej okolicy. Przywiozłem sobie tylko ze wsi nawet odległej i chorowałem bardzo ciężko, tak że każdej godziny spodziewano się mojej śmierci i żyję tylko dzięki wysiłkom kolegów, poświęceniu siostry szpitala miejskiego śp. Kazimiery Jaworkówny, która nie odchodziła od mego łóżka, a kiedy już byłem dysponowany na śmierć, co pół godziny zastrzykiwała mi kamforę, a która sama umarła na tyfus plamisty w obozie Dachau na kilka dni, godzin przed wejściem do obozu zwycięskiej armii. Najbardziej może cudownej opiece Matki Boskiej, do której od dziecka mam szczególne nabożeństwo.

Kiedy mnie przywieźli ze szpitala do domu, to mój syn, wówczas mały chłopczyk, usiadł przy moim łóżku i spytał: mamusiu, czy to tatuś czy brat tatusia. Jeszcze przed kryzysem w wielkiej gorączce miałem widzenie dziwne: zdawało mi się, że spadam z bardzo wysokiego komina – co parę odległości na tym kominie są balkony, na których siedzą znani mi z obrazów święci. Ja spadając wyciągam do każdego z nich ręce, żeby mnie zatrzymał. Nareszcie na jednym, już bliskim przepaści balkonie zobaczyłem Matkę Boską i Ona dopiero podała mi rękę i zatrzymałem się na jej balkonie. Może o tem w podświadomości myślałem, ale wspominam o tej chwili dotąd, choć było to przed czterdziestu laty i jest jeszcze wyraźne w mojej pamięci.

Po przebyciu choroby ...

Po przebyciu tej strasznej choroby i dość długiej rekonwalescencji wróciłem do swoich zajęć. Po moim wyzdrowieniu nastąpiła ta radosna chwila dla każdego myślącego Polaka, oczekiwana od trzech pokoleń – wolna, niezależna (tak nam, niezajmującym się specjalnie polityką...) Polska. Dla nas, dzieci powstańców, wychowanych na poezji trzech wieszczów wkroczenie Legionów Piłsudskiego, Polska wolna, niepodległa, śliczne pułki ułanów – wszystko to rozsadzało nam piersi radością i dumą!

Zaczęły się powstania, radosne manifestacje, pochody, mowy, no, i początki niezgody między socjalistami i narodowcami. Koło 10 sierpnia rozniosła się wieść, że armia Budziennego przerwała nasz front i szybko zbliżała się do Warszawy. Ogarnął nas smutek, trwoga, a 14 sierpnia pod wieczór, kiedy z żoną i z dziećmi wracaliśmy do domu z lasu, z dziećmi szła młoda bona niemiecka. Już blisko domu podszedł do niej rozradowany właściciel piekarni, nasz sąsiad – Żyd, i z entuzjazmem powiedział: Warszau schon [nieczytelne]. Wśród spacerujących na chodnikach i jezdniach Żydów widać było radosne podnieceni. Smutni i przygnębieni wracaliśmy do mieszkania.

Wieczorem wpadł do nas z wiadomością nasz przyjaciel i mój kolega, że Warszawa jeszcze wolna i że armia trzyma się dzielnie. A około południa 15 sierpnia przyszła radosna wiadomość, że bitwa pod Radzyminem i o cofaniu się Rosjan. W ciągu paru dni przychodziły coraz radośniejsze wiadomości o cofaniu się wojsk rosyjskich i na końcu o zawarciu pomyślnego dla nas pokoju.

Po chmurach ciągłych swarów i targów międzypartyjnych w Sejmie nastąpił wojskowy zamach Józefa Piłsudskiego, władzę ujęły czynniki wojskowe i zaprowadziły nielegalny wprawdzie, ale jaki taki ład i porządek w kraju.

Przez ten czas aż do wybuchu wojny niemieckiej (w 1939) byłem lekarzem szpitalnym i szkolnym w Seminarium Nauczycielskim oraz lekarzem Ubezpieczalni. Powodziło mi się dość dobrze. Obydwie córki i syn pokończyli przez ten czas gimnazjum w Tomaszowie Mazowieckim i powychodziły za mąż za wojskowych. Jedna za kapitana, który wkrótce został majorem, młodsza wkrótce z mężem przeniosła się do Kołomyi. Ja oprócz dawnych posad byłem od 1938 r. lekarzem przy 4 pułku C. W Tomaszowie lekarzem.

1 września 1939 r. o godz. 6 rano nadleciały na miasto niemieckie aeroplany i rzuciły dwie bomby na Wilanów, jedną na miasto niedaleko mego domu. Kilka osób, w tem dwoje dzieci zostało rozszarpanych. Nad ranem 7 września wyjechaliśmy wraz z żoną i kapitanem IV pułku wojskowym samochopdem do Warszawy. Zaraz za Rawą wraz z innymi uciekinierami i resztką IV pułku byliśmy ostrzeliwani i ukryliśmy się w lesie. Dopiero za nastaniem nocy pojechaliśmy do Warszawy i przez płonący Mszczonów dojechaliśmy do rogatek Jerozolimskich o świcie. W zupełnie opustoszałej Komendzie Głównej poradzono nam udać się do Kałuszyna [?]. Przez most na Wiśle nie było mowy o przedostaniu się, dzici już w Warszawie nie zastaliśmy, więc zatrzymaliśmy się u rodziców naszej synowej, na ul. Pięknej 54. Ja zaraz tego ranka zameldowałem się w Szpitalu Marszałka Piłsudskiego, skąd młoda doktór, też Biernacka, skierowała mnie do Szpitala Ujazdowskiego, gdzie otrzymałem przydział do pułkownika lekarza Arsy... [nieczytelne], który miał pod sobą dwie sale oficerskie i jedną podoficerską. Praca w szpitalu była bardzo ciężka i duża. Niższy personel męski rozbiegł się jakoś, zostaliśmy na stanowiskach tylko lekarze i siostry pielęgniarki. Te ostatnie wykazały w czasie całego oblężenia nadzwyczajne męstwo i wytrwałość wprost niepojętą. Warunki były straszne już po kilku dniach oblężenia! Prawie 2 tysiące rannych lub ciężko chorych, a po nocach przybywało jeszcze sporo rannych z miasta. Chorych na opatrunki trzeba było nosić, niektórzy byli tak ciężcy, żeśmy nie mogli ich udźwignąć, między innymi był mój powinowaty oficer rezerwy z kaliskiego, któregośmy z wielkim trudem podnieśli. Nie było formalnie co jeść, wodę trzeba było nisić pod obstrzałami artylerii i z aeroplanów z sadzawki z Parku Ujazdowskiego. Starsza siostra szpitala pani Wanda Peszke chyba wcale przez ten czas nie spała i jeszcze upierała się pomagać przy noszeniu chorych. 20 września wskutek ciężkich i dużych nalotów na teren szpitala chorych częściowo znosiliśmy, częściowo zaprowadzaliśmy do suteryn (piwnic) szpitalnych i ulokowaliśmy na siennikach; okna zabezpieczyliśmy workami z piaskiem, ale pomimo to jeden pocisk wpadł przez okienko i zabił czterech żołnierzy. Opatrunki robiliśmy w jednej suterynie przy świecach. Najgorszy dzień był 23 września. Rano zrzucono na nasz szpital kilkadziesiąt zapalających bomb. Spaliła się część apteki, a w niej kilku aptekarzy z rezerwy, między innemi jeden z Tomaszowa Mazowieckiego, pracujący w Ubezpieczalni.

O zmierzchu zaczęli znosić rannych z miasta. Lekarze i siostry opatrywali całą noc i następny dzień. W szpitalu ostrzeliwany był zameczek. Ponieważ pożary były w wielu bardzo ulicach, wydawało się, że cała prawie Warszawa płonie w bardzo wielu miejscach. Plac Świętego Aleksandra i Nowy Świat jakby cały się palił. Raniutko, jak tylko przejaśniło się, pobiegłem ze szpitala na ul. Piękną 54. Dom stał, dopalały się 2 olbrzymie kamienice naprzeciwko i jeden sąsiedni dom. Wszyscy mieszkańcy kamienicy 54 z tobołami stali lub siedzieli w bramie i przed bramą między niemi i moja żona i siostra z Żyrardowa (która przyjechała do Warszawy i nie mogła z niej wyjechać). W tej okolicy Warszawy znalazło się dużo zmęczonych z Tomaszowa Mazowieckiego, którzy zaczęli się organizować do powrotu. Dzięki energioi i śmiałości jednej z Pań, mającej ciężko chorego męża na serce – otrzymaliśmy jakimś cudem z Magistratu dużą sanitarkę. Umieściliśmy się w siedem osób i szofer. Wyjechaliśmy z Warszawy ok. dziewiątej, a o dziesiątej rano byliśmy w Rawie. Zatrzymaliśmy się przed gospodą ob. Królowej, zjedliśmy doskonałej kiełbasy, górę świeżutkiego chleba, gorącego mleka – jednym słowem przysmaki, jakich w Warszawie od miesiąca nie widzieliśmy i o jakich nawet nie marzyliśmy. My np. całe ostatnie dwa tygodnie żywiliśmy się wprawdzie doskonałym ryżem kraszonym słoniną, ale niektórzy z jadących byli porządnie głodni, zwłaszcza spragnieni chleba, więc jedliśmy z apetytem i nie zwracaliśmy uwagi na szofera, który dużo pił wódki.

Jedliśmy wszyscy w dobrych humorach, tym bardziej, żeśmy się dowiedzieli, że w Tomaszowie żadnych rabunków ani pożarów nie było. Minęliśmy ostatnią przed Tomaszowem dużą kościelną wieś Lubochnię i dopiero spostrzegłem, że nasze auto wyrabia jakieś piruety i nasz szofer nie panuje nad kierownicą. I w tej chwili auto znalazło się w głębokim rowie z lewej strony szosy. Ja straciłem przytomność i odzyskałem ją dopiero późnym wieczorem w Tomaszowie w szpitalu, w którym naczelnym lekarzem byłem przez 20 lat. Strasznie mnie bolała głowa, miałem wymioty i widziałem podwójnie. Poznałem jednak moją żonę i naczelnego lekarza, mojego przyjaciela dr. Auszpacha i starszą siostrę Kazimierę Jaworkównę. Wypiłem parę łyków herbaty, ale potem znowu straciłem przytomność. Po paru godzinach przyszedłem do zupełnej przytomności, głuchota pozostała. Żona moja pomimo spuchniętych nóg (i sinych), pomimo wielkich cierpień podniosła się została przewieziona dorożką w obawie, żeby nam nie zarekwirowano mieszkania na kwatery dla wojskowych.

Po trzytygodniowym pobycie w szpitalu mogłem już chodzić jako tako, wróciłem do domu i po paru dniach wróciłem do pracy. Żona moja pojechała do dodmu zaraz na drugi dzień [?] rekwizycji mieszkania, ale w domu leżała kilka miesięcy i jeszcze teraz doznaje po dłuższym staniuy dotkliwych bólów w nogach.

Ponieważ w mieście było tylko dwóch lekarzy: chirurg dr Augszpach i ja, internista, władze okupacyjne doktorowi Augszpachowi kazały prowadzić szpital, a mnie – ubezpieczalnię. Po paru tygodniach przybyło sporo lekarzy dawnych oraz z części kraju przyłączonych do Reichu – już na tych stanowiskach pozostaliśmy do końca wojny. Jesienią 44 r. miałem zawał sercowy, a po nim długotrwałe osłabienie. Po kilkumiesięcznej przerwie zacząłem pracować w ubezpieczalni, ale już jako lekarz ambulatoryjny.

Armia rosyjska weszła do Tomaszowa 18 stycznia 1945 r. i już od początku roku szkolnego 45/46 na miejscu dawnego Seminarium Nauczycielskiego powstało Liceum Pedagogiczne. W którym objąłem posadę lekarza szkolnego. .

W 1947 r. wskutek stale powiększającego się osłabienia musiałem zrzec się posady w ubezpieczalni społecznej, dość odległej od naszego domu. Od tego czasu coraz trudniej mi chodzić, tracę też praktykę. Pobieram emeryturę w sumie 150 zł miesięcznie. Od roku jeden z kolegów dr Łuczak, wiedząc, że z emerytury i jednej posady szkolnej nie mogę się z żoną utrzymać, zrzekł się dla mnie posady lekarza szkolnego w Szkole Zawodowej – tak że obecnie mam dwie posady szkolne i emeryturę z Ministerstwa Oświaty (150 zł).Te cztery lata okupacyjne były w Tomaszowie bardzo ciężkie – po części z powodu bezpośredniej granicy z Reichem, który zaczynał się już kilka kilometrów od Tomaszowa i ponieważ w mieście było dużo Niemców, folksdojczów, z których wielu miało stare nieporozumienia sąsiedzkie i zawodowe z Polakami, więc skarg do Gestapo było dużo – i aresztowania, i zesłania do obozów, i masowe rozstrzeliwania po kilkanaście, a czasem po kilkudziesięciu ludzi, były bardzo częste.

Nareszcie dnia 19 stycznia 1945 r. weszła do Tomaszowa armia rosyjska, a Niemcy w popłochu uciekli! Po wejściu armii i ukonstytuowaniu się władz rosyjskich, a potem bardzo postępowych polskich, wróciłem do swoich zajęć lekarskich w ubezpieczalni społecznej. A potem wskutek niemożliwości chodzenia tak daleko, otrzymałem posadę w dwóch szkołach, w których pracuję do dziś.

10 IX 56

Uzupełnienia

Uzupełnienia

Uzupełnienia 2

Modlitwa

tropy genealogiczne do sprawdzenia